56 dzień...
Doleciałam...tam gdzie miałam, tam gdzie planuje spędzić Nasze najlepsze dwa tygodnie. Tak wiem, jestem chora i bezpieczniej i wogóle najlepiej by było gdybym została w domu pod tzw kloszem. Bla bla bla...Ale to nie byłabym Ja. Bo kiedy ma nadejść ten czas na spełnianie swoich marzeń jak nie teraz, przed przeszczepem? Różne to scenariusze Nam życie pisze na które nawet nie mamy wpływu. A Mi nadal nikt gwarancji nie daje- zresztą nikomu. Choróbsko zabrało Mi już wystarczająco dużo. Moje plany, częściową radość i sprawność fizyczna. Na więcej nie pozwolę.
Oczywiście przed podróżą, żeby stworzyć jakieś pozory, że nie jestem tak do końca nieodpowiedzialna załatwiłam wszystko i ze wszystkimi lekarzami co tylko możliwe. Z dwojga złego i Oni trochę ode Mnie odpoczną.
Ruszyliśmy w drogę. Lot spokojny, dzieci przeszczęśliwe- Ja już niekoniecznie... Tym razem Mój biedny żołądek wołał o pomstę do nieba. Dotarliśmy na miejsce. Wyczerpani, ale szczęśliwi. Widząc tą radość w oczach swoich dzieci, wiem że dla Nich jestem w stanie zrobić wszystko. Zmęczenie odeszło jak ręką odjął i poszliśmy na mały spacer. Miasto na pierwszy rzut oka piękne, rozeznanie zrobione, plan na zwiedzanie jest. Powrót do mieszkania i delikatna 2 godzinna drzemka :) Kolejny dzień na MOICH obrotach!
Teraz czas na dłuższy sen...
Jutro nowy dzień.
Nowe możliwości.
Nowe cele do zrealizowania.