niedziela, 22 marca 2020

Podróż zwana życiem


„Największym odkryciem wszech czasów jest to, że człowiek, 
może zmienić swoją przyszłość, 
zmieniając jedynie swoje nastawienie”.
-Oprah Winfrey-


         
          Dawno mnie tu nie było... Ale dziś jakoś naszła mnie refleksja do napisania paru słów. A może i jakiegoś wygadania się siedząc w tej narodowej izolacji. Oczywiście jak zawsze od początku...

          19 marca minął kolejny roczek. To już czwarty z kolei. Nawet nie wiem kiedy, tak ten czas szybko leci. Ten rok obfitował w wiele pięknych chwil radości, wydanie książki, przeróżne wywiady w TV i gazetach, wyjazdy promujące Transplantację. Jest co wspominać. Omijam już nawet nasze wyjazdy do szpitali bo w tym aspekcie nie ma nawet do czego wracać. A może nawet i nie chcę. Trzymam się tych bardziej pozytywnych wspomnień. Teraz z perspektywy czasu i tego co dzieje się za oknem, doceniam ten czas jeszcze bardziej. Zdecydowana większość z nas tą radość z życia, odkłada na później, wierząc że kiedy uda się zrealizować pewien cel, osiągnąć określony etap, osiągnie się szczęście. To paradoks, który sprawia, że tracimy czas. Los boleśnie nam to uświadamia, gdy zdarza się nieszczęście lub ocieramy się o sytuacje zagrażające naszemu życiu- wtedy zdajemy sobie sprawę jak wiele straciliśmy i jak bardzo byliśmy szczęśliwi...przedtem. Wszystko po to, aby zauważyć że to, co odbieramy jako pewniak wcale nie jest oczywiste, że dobra które codziennie nam służą, mogą zostać nam bez uprzedzenia odebrane. Na co dzień zapominamy, że dom, praca, rodzina, przyjaciele to nie wartości stałe, ale w swojej istocie tymczasowe. Bo tak naprawdę nic nie jest pewne a w sytuacji która teraz dominuje na świecie jest czas, by nacieszyć się wszystkim co mamy i spojrzeć na to z innej strony.
       
          Ogólnie cała sytuacja z koronawirusem nie działa na mnie dobrze. Był czas, że zaczęłam żartować sobie razem ze wszystkimi z tego co się dzieje- z paniki w sklepach, radiu i tv. Ale kiedy odwołali nam okresowe wizyty w Zabrzu, zaczęłam czuć lekki strach. Pomimo, że teraz jeżdżę już tylko do Poradni Transplantacyjnej to te wizyty działały na mnie uspokajająco. Czuję się bezpiecznie jak wiem, że wyniki krwi są w porządku, że organizm jest nasycony lekami immunosupresyjnymi i nie muszę się obawiać odrzutu. Z Mateuszem też mieliśmy porobić badania, bo kolejny wyjazd z nim to kolejny rzut informacji co dalej. Co pół roku odczuwam niepokój, czy karzą już podpisać nam papiery na listę oczekujących... Przyjęłam wiadomość do siebie i czekam co dalej. 

          Po paru dniach dostaję informację od lekarza, żeby jednak zrobić gdzieś u siebie poziomy leków, że to za długi czas. W między czasie napływają do mnie telefony z służby zdrowia o zachowaniu jak największego bezpieczeństwa i kwarantanny bo jesteśmy w najwyższej grupie ryzyka, a Ja ze względu na osłabioną (a właściwie jej znikomy ślad) odporność najbardziej. No spoko, tylko gdzie ja teraz zrobię takie badanie krwi? Suwałki obdzwonione, ale tutaj już laboratoria zamknięte. Zaczyna się lekki kwas, myślę. Dobra idę na żywioł i dzwonie do Białegostoku do Kliniki Nefrologii i Transplantacji czy oni mnie przyjmą. A tam niespodzianka ☺ Dodzwoniłam się do wprost do gabinetu samej Pani profesor B. Naumnik, która po moim krótkim zrecenzowaniu swojej historii kazała już na drugi dzień przyjechać na badanie. Zabrałyśmy więc z Sylwią (sympatyczną, młodą dziewczyną po przeszczepie płuc), która również jechała ze mną swoje teczki i skoro świt ruszyłyśmy na podbój innego miasta. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy na miejscu okazało się, że przychodnia była całkowicie zamknięta dla innych pacjentów, a my byłyśmy jedynymi osobami czekającymi na przyjęcie. Oczywiście wszyscy w maseczkach- my również. Najpierw cała morfologia, później wizyta u lekarza. Trochę nam tam zeszło, jednak upiekłyśmy dwie pieczenie na jednym ogniu. Wszystkie badania plus wizyta u nefrologa. Dlaczego o tym mówię? Ponieważ leki immunosupresyjne bardzo niszczą nerki i jednym ze wskazań po przeszczepie jest picie dużej- a nawet wręcz ogromnej dla niektórych ilości wody, żeby te nerki trochę filtrować. 

          Wróciłyśmy do domu zadowolone. Ale tutaj sytuacja z dnia na dzień zaczęła się zmieniać. I trwa do dziś przypominając jakiś koszmar. Codziennie napływają nowe informacje o rozprzestrzenianiu się wirusa, wprowadzony został nakaz siedzenia w domach, panika wszechobecna społeczeństwa. I wszędzie gdzie się nie obejrzysz mnóstwo newsów. Co chwilę czytam jakieś durne wypowiedzi, że cała sytuacja jest przesadzona. Że nie ma się czego bać. A ja się boję i martwię co będzie dalej. Ile to jeszcze potrwa, czego mamy się spodziewać. I dopiero teraz uzmysławiam sobie, że napędza mnie to w bardzo złą drogę. Ja wieczna optymistka patrząca na świat przez różowe okulary popadam w jakąś paranoje, bo już nawet nie wiem jak to logicznie nazwać. 

          Dałam się wpędzić w ogólny strach, który precyzyjnie odbiera mi chęci do czegokolwiek. Mój mąż nadal chodzi do pracy, więc każdy jego powrót do domu to dezynfekcja i moja niepewność, której i tak po sobie nie pokazuje. Bez maseczki nie zrobię już kroku z domu, chodzę w rękawiczkach, dezynfekuje ręce na każdym kroku. Moja praca licencjacka leży odłogiem, a jeszcze chwila i trzeba będzie się obraniać. Atakuje mnie strach, przez który nie mogę w nocy spać i stwierdziłam, że ten ogólny natłok informacji zewsząd napływających sam mnie dusi od środka. Nie sądziłam chyba, że dożyję takich czasów, że kolejny raz będę bała się o własne życie.  Najbezpieczniej chyba będzie odizolować się na jakiś czas od tego wszystkiego, powyłączać całkowity dostęp do mediów, bo inaczej przyjdzie mi zwariować...

          Na koniec jeszcze wspomnę, że w tym roku również miałam w planach jechać na grób swojego dawcy. Niestety wirusisko pokrzyżowało mi wszystkie plany. Mając jednak na uwadze fakt, że ja zawsze mam w zanadrzu jakiś plan, poprosiłam aby ktoś w moim imieniu tam poszedł. I nie ważne, że drugi koniec Polski- w takiej sytuacji nie liczy się nic. Jego śmierć, a moje narodziny nie są dla mnie dniem do świętowania. To czas zadumy i wdzięczności za to, że część jego żyje nadal we mnie, a ja tą podróż zwaną życiem mogę kontynuować dalej.

                       Rodzino mojego dawcy- dziękuję, że jesteście i trwacie obok ❤

          Ja wiem, że w Polsce nie praktykuje się poznania rodzin zmarłych osób, lub osób które noszą w sobie organ zmarłej osoby.  Może to nie zawsze dobrze się kończy, nie wiem. Nie mi to oceniać. Ze swojej strony mogę jednak powiedzieć, że Ja odczuwam wielką ulgę wiedząc kim była osoba, która dała mi szansę na życie.  Fakt, że mogę położyć co roku kwiaty na jego grobie uspokaja mnie od środka. A obecność gdzieś tam w oddali rodziny, która daje mi możliwość skorzystania z jakiejkolwiek pomocy w razie potrzeby jest chyba najpiękniejszą rzeczą którą mogłam otrzymać wraz z szansą na dalsze życie. Mam nadzieję, że kiedyś prawo się zmieni i wielu ludzi dostanie możliwość skorzystania z takiego cudu jaki ja doświadczam na co dzień. Z perspektywy wydania swojej książki wiem jak bardzo pomaga ona zrozumieć rodzinom które straciły kogoś bliskiego, że decyzja którą podjęli była najlepszą jaką mogli zrobić. Bo życie musi się toczyć dalej. I to od nas zależy jak nim pokierujemy...