środa, 27 grudnia 2017

Jedna wielka niewiadoma...


       
             Święta Bożego Narodzenia minęły bardzo szybko. Jeszcze niedawno wracałam z Zabrza, szykowałam w pośpiechu coś na święta, biegałam w poszukiwaniu prezentów, a dziś już zostały wspomnienia i z dobre dwa kilogramy wagi do przodu. Plus lodówka jedzenia, które będziemy teraz jeść z tydzień czasu. 

Uwielbiam ten czas...rodzinne święta, spotkania i wspólne celebrowanie czasu. Tak cennego w tej całej bieganinie dni codziennych. Szczęście w oczach dzieci z otrzymanych prezentów- i nie mówię tu o jakiś bogatych podarunkach. Nasze dzieci od samego początku uczyliśmy, że nawet drobnostka- ale podarowana od serca jest podstawą do szczęścia. Dzięki temu zaszczepiliśmy w nich potrzebę pomocy innym i cieszenia się z małych rzeczy. Ale tak jak wcześniej wspomniałam święta minęły i wróciła szara rzeczywistość. A wraz z nią narasta we mnie co raz większa obawa związana z wyjazdem z młodym do Zabrza. Kolejne badania kwalifikacyjne, rezonans serducha i rozmowa z lekarzem. Próbuje być silna, ale bywają dni, kiedy zamykam się w sobie i analizuję. Pozwoliłam, żeby strach zawładnął moim ciałem i zaczynają się schody. Jak pomyślę, że po raz kolejny będę musiała przeżywać taką sytuację- tym razem stając obok, to popadam w większą rozpacz emocjonalną. Cały czas powtarzam sobie- ,,nie łam się. będzie dobrze. nie możesz pokazać Mateuszowi, że się boisz''. Ale mój optymizm coś pęka i cholernie mi z tym ciężko. Jako matka, jako osoba już po transplantacji serca przeżywam to z dwojaką siłą niż inni. A wyjazd zbliża się wielkimi krokami. Młody jak gdyby nigdy nic codziennie ćwiczy masę i wystawia swoją wytrzymałość fizyczną na próbę, a ja jak ta matka wariatka z zaciśniętymi zębami przyglądam się jego poczynaniom i jak i kiedy tylko mogę wrzeszczę na niego, żeby nie robił niektórych rzeczy. Z drugiej jednak strony patrząc na niego widzę, że zachowuję się identycznie jak ja kiedyś. Uparty, twardo stąpający po ziemi i nie dający po sobie poznać, że coś jest nie tak. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ile razy przyszedł do mnie i powiedział, że zle się czuję lub coś go boli. A widzę nie raz, że jest mu naprawdę ciężko. Zresztą jego wyniki mówią same za siebie i przerost lewej komory serducha jest już 400% większy niż powinien być. Leki po raz kolejny szaleją cenowo i przed świętami wyszłam z mega wielką reklamówką immunosupresji, aby choć na 3 miesiące być zabezpieczona i formalnie i finansowo, bo od stycznia kolejna podwyżka i daj boże abym zmieściła się z lekami swoimi i młodego w kwocie nie przekraczającej wyznaczonej średniej. 

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło i za 3 miesiące mija 2 lata z moim nowym przyjacielem. Dwa lata ciężkiej pracy przeplatanej z radością. Kiedy to minęło, nie mam pojęcia. Jednak jak wracam chwilami do tych wspomnień to śmieję się sama z siebie, do czego byłam zdolna aby odbić od siebie myśl o przeszczepie. Jak kombinowałam, żeby ominąć ten cały temat. A teraz...nawet pomału chodzić nie umiem, nie wspominając już o sytuacjach które wymagają większego wysiłku, a które teraz robię jak za dotknięciem magicznej różdżki. Niezwykłe to jest. Ta praca lekarzy, którzy wskrzeszają w nas lepsze życie, dar dawcy dzięki którym możemy nadal żyć i nas samych idących zawzięcie do przodu. Patrząc na swojego syna wiem, że i on sobie poradzi. Jego determinacja i siła do walki jest tak ogromna, że mógłby obdzielić pół drużyny i dalej mieć energie dla siebie. 


Więc nie pozostaje mi chyba nic innego jak wziąć się w garść i wyjść z tej aury ciepłej kluchy. 
Dla niego, dla siebie i reszty rodziny, 
-która się jeszcze trzyma przy zdrowych zmysłach...



poniedziałek, 18 grudnia 2017

18.12.2017r


           Ostatni zjazd na uczelni przed świętami zaliczony! Uff nie powiem, bo już chwilami jest tak dużo materiału do ogarnięcia, że nie wiem w co mam ręce włożyć. Ale brnę w to dalej i trzymam się kurczowo zamierzonego planu 😏

          Dziś na facebooku wyświetliło mi się wspomnienie sprzed 2 lat kiedy leciałam z dziećmi do UK do męża na święta. To był nasz ostatni pobyt tam, bo mieliśmy wracać już wszyscy na stałe do Polski. Moje marzenia wtedy prysły jak bańka. Żal, smutek, rozczarowanie- emocje były duże i ciężkie do opanowania. Mimo wszystko jednak walczyłam i będąc w Anglii pisałam emaile do tamtejszych transplantologów prosząc ich o konsultację. Szukałam wskazówek, przemierzyłam różne ścieżki, aby tylko znalezć jakieś racjonalne rozwiązanie. Z perspektywy czasu wiem, że to był strach ucieczki, połączony z nutą niespełnionych planów. Planów o które walczyłam, a które zostały w podły sposób mi odebrane. Byłam zła na wszystkich a na siebie najbardziej. Że dałam się pokonać chorobie. Że podpisałam zgodę i zostałam wpisana na listę do transplantacji. Wtedy tego nie rozumiałam...podchodziłam do tego inaczej. Traktowałam to jako swoją porażkę i sytuację prowadzącą do punktu wyjścia. Tyle straconego czasu- prawie dwa lata  małżeńskiej rozłąki po to, aby w końcu było lepiej- prysło...

          Po dwóch latach kryzys znowu nadszedł...Powodem jest niestety nasze kochane Ministerstwo Zdrowia- któremu już całkiem rozum chyba odebrało. Tuż przed świętami ogłosili nową listę leków immunosupresyjnych, które utrzymują nasze organy przy funkcjonowaniu i tym samym nas przy życiu. Tak więc jakby było mało od maja- znowu poszybowały w górę. Tym razem kolejny lek, który do tej pory był jeszcze refundowany. Nie wiem...nie potrafię sobie tego zachowania wytłumaczyć. Czemu to ma służyć? Nie życzę nikomu przeżywać takiego- najgorszego w moim życiu miesiąca, jaki ja doświadczyłam zaraz po operacji. Potężny ból, zachwianie nastrojów, wewnętrzną walkę o kolejną minutę i godzinę chodz minimalnej radości- tylko po to jak się teraz okazuje, aby po raz kolejny czuć strach traconego życia... Juz teraz wchodząc do apteki zastanawiam się ile pieniędzy tam zostawię a już od stycznia muszę wziąć kolejną poprawkę na jeden lek. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że kolejne swoje marzenie muszę odstawić. Przykre bardzo, ale w tym wypadku leki dzięki którym żyję są ważniejsze. A ja? Czuję pustkę. Bo jednak miałam cel i potężne plany na realizację- a dzięki ludziom dla których jesteśmy jedynie statystyką bezwzględnie odebrano mi do tego prawo. W takich właśnie momentach mam ochotę rzucić wszystko i wyjechać.

W styczniu kolejna wizyta z młodym na kardiologii w Zabrzu. I co ja- jako matka mam teraz myśleć? Czekają nas kolejne badania i ponowna kwalifikacja związana ze stresem- pójdzie na listę do przeszczepu, czy jeszcze nie? I co będzie dalej?...co z lekami? Dla nich lekarstwa są po kilka razy droższe niż u nas. W jakiej sytuacji te chore Państwo stawia rodziców chorych dzieci. Kto zapłaci za ich leki, które już teraz sięgają kosmicznych cen? Biorąc pod uwagę, że sama transplantacja wiąże się też z pózniejszymi wizytami w szpitalach oddalonych od miejscowości o kilkaset kilometrów nasuwa się myśl po co to wszystko? Ten wysiłek lekarzy, którzy stoją po parę godzin przy stołach operacyjnych, aby wskrzesić w nas lepsze życie. Nas samych, którzy walczymy o szybką regenerację aby wrócić do domu i wszystkich wspaniałych ludzi, którzy nas wspierają. Po dzisiejszym dniu pełnym wrażeń cała atmosfera świąt poszła w łeb. Jutro wyjazd do Zabrza i delikatne oderwanie od rzeczywistości. To mój taki drugi dom. Mimo, że tym razem raczej gościnnie tam będę, to ci ludzie, otoczenie i wspomnienia działają na mnie bardzo pozytywnie. Tak więc moja regeneracjo- nadchodzę! 😊




niedziela, 3 grudnia 2017

03.12.2017r



Dziś dzień na uczelni. Bardzo pozytywny. W przemiłej atmosferze całej otoczki wykładów... Ale nie o tym dzisiaj... Natknęłam sie ostatnio na fajne słowa, którymi warto sie dzielić dalej i wziąć je sobie do serca.


,,Chcieć znaczy móc. 
 Wszystko jest w naszych rękach.
 Wszystko czego chcesz- wszelka radość,  miłość,  dostatek,
 powodzenie czy szczęście- jest w zasięgu ręki i czeka, byś to wziął.
 Musisz wzbudzić w sobie głód.  
Musisz mieć świadomość celu. 
A gdy już określisz zamiar, rozpalisz ogień pragnienia, 
wszechświat dostarczy ci wszystko,  czego chcesz. 
Dostrzeż wspaniałe i piękne rzeczy wokół siebie, błogosław i wychwalaj je. 
Jeśli coś nie spełnia twoich oczekiwań, nie trać energii na narzekanie. 
Obejmij umysłem wszystko czego chcesz, byś mógł dostać jeszcze więcej "
                  -Lisa Nichols


Jednym słowem, jeśli myślimy pozytywnie przyciągamy do siebie inne pozytywne myśli i odwrotnie. Kiedy czujemy się źle i myślimy o tym jak jest okropnie, w efekcie zaczynamy czuć się jeszcze gorzej. Wszystko zaczyna się w naszej głowie, a nasze myśli są energią która krąży i przyciąga podobne myśli. Zamiast więc zastanawiać się co będzie jeśli...lub co by było gdyby...pomyślmy o danych rzeczach tak jakbyśmy chcieli aby sie spełniły. Odnajdujmy drobne, pozytywne aspekty swojego życia i na nich się skupiajmy. Cieszmy się drobnostkami. 

Ja uparcie wierzę, że wszystko ma jakiś głębszy sens, a nasze istnienie jest coś warte. Tak więc pamiętajmy,  ze to co posiejemy- to zbierzemy. 

A na koniec uśmiechnij się i myśl pozytywnie ☺



czwartek, 30 listopada 2017

30.11.2017



 Dziś opowiem wam trochę o tegorocznym wspaniałym miesiącu...

Jak wspominałam wcześniej na blogu, czekałam na ważne wydarzenie. A mianowicie 24 listopada odbyła się premierowa gala książki ,,Sukces jest kobietą'' w której byłam jedną z bohaterek książki. Książka poświęcona kobietom, które osiągnęły w swoim życiu sukces zawodowy, dzielą się swoją pasją jak również inspirują innych. Przyznam, że i zaskoczyła i wyróżniła mnie propozycja wydawnictwa, aby ze swoją historią o transplantacji serca wkroczyć do tej pięknej książki. Jak większość z was zapewne wie, temat transplantacji jest w mediach słabo rozpowszechniany. Ludzie nie są świadomi tego jak bardzo kiedyś mogą pomóc innym. Wam, im, mi- organy po  śmierci nie będą już potrzebne. Czy nie lepiej jest żyć ze świadomością, że wasza cząstka kiedyś może uratować życie innym? Że zostaniecie bohaterem/bohaterką? Uwierzcie mi- WARTO. Ten kto mnie zna, wie jak wielka zmiana zaszła w mojej osobie. Jak funkcjonuje, jak wyglądam. Ile mam siły i energii. Nawet biegać mogę, co kiedyś właściwie graniczyło z cudem, bo po paru metrach myślałam że ducha wyzionę i padnę po drodze jak nieżywa ze zmęczenia. A teraz? Czytajcie więc dalej...

Zajechaliśmy do Warszawy tuż po godz 17. Jak przystało na taką imprezę- ubraliśmy się w wieczorowe stroje i ruszyliśmy na gale. Po drodze jeszcze zdążyliśmy się zgubić w hotelu...ale to szczegół. Bynajmniej humor nam dopisywał, a w tym czasie było mi to bardzo potrzebne. Miejsce przepiękne, nastrój cudowny...i stres mega! Zajęliśmy miejsca i czekaliśmy. Każda z bohaterek książki wchodziła na scenę po odbiór osobistego egzemplarza książki jak również po prezenty którymi została obdarowana. A tam pytanie- ,,Czym jest dla Ciebie sukces''. Twój sukces. Pierwsza myśl, która przyszła mi do głowy- o matkooo...i po co mi to było. Już trema mnie trzymała wielka, a tu jeszcze parę słów do mikrofonu. Przed tyloma ludzmi. 
Spojrzałam błagalnym wzrokiem na męża, ale nawet jego mina mówiła- ,,nawet nie myśl, że wyjdę tam razem z tobą'' 😋 No trudno myślę...idę. I weszłam. I mówiłam i pózniej skończyć nie mogłam 😀 Fakt, że w pewnym momencie dostałam lekkiej zawieszki, ale wszystko co chciałam powiedzieć zawarłam w sposób naturalny i dosadny. Bo moim sukcesem jest moje może nie nowe, ale lepsze życie. Moja walka z chorobą i pozytywne podejście do sytuacji, która nie zawsze była super. Jak teraz wspominam i czasami przypomnę sobie co się działo przeszło 1.5 roku temu to jestem z siebie cholernie dumna, że nie zwątpiłam. Na blogu opisywałam swoje emocje, swój ból, ale to co naprawdę przeżywałam od środka to wiem tylko ja. I zawsze i wszędzie będę powtarzała to każdemu, kto znajdzie się w sytuacji takiej jak ja- ŻE DA RADĘ! Wszystko jest do osiągnięcia...może nie od razu, ale jest. To my sami kierujemy swoimi myślami. Jeśli nastawimy się negatywnie do życia, to tak będziemy funkcjonować. Przy okazji marudząc i krytykować wszystko dookoła. Jeśli myślimy pozytywnie, przyciągamy dobre doświadczeni, oraz ludzi, którzy zawsze chętnie nam pomogą jak znajdujemy się w jakiejś fatalnej sytuacji. Kształtujemy życie swoimi myślami i przekonaniami. Ja uwieżyłam, że wyjdę z tej beznadziejnej sytuacji w której się znalazłam, że cały ból po operacji który mi towarzyszył przejdzie...że w domu czekają na mnie dzieci, których zapłakane twarze towarzyszyły mi przez cały pobyt w szpitalu. 
Ale wracając do gali...Po całej scenerii towarzyszącej rozdaniu książek i występach artystycznych przyszedł czas na After party. Boże jak się wybawiłam. Pierwszy raz w życiu przetańczyłam całą imprezę. Coś cudownego móc tak się bawić. Bez zmęczenia, bez łapania każdego oddechu. Do pokoju wracałam już na bosaka, w porwanych rajstopach...ale za to z jaką satysfakcją! 😏😊

Książkę możecie kupić już od 1 grudnia w salonach Empik. Polecam, bo jest na prawdę godna przeczytania. 
Są historie, które zapadają w sercu na zawsze 💓





niedziela, 8 października 2017

08.10.2017r


          Wakacje minęły bardzo szybko. Tak jak wspominałam wyjechałam z dziećmi nad morze. Dwa tygodnie odpoczynku, którego bardzo potrzebowałam. Właściwie to był już ostatni dzwonek, abym kompletnie nie zwariowała. Ciągłe szpitale, zabiegi, w miedzy czasie przeplatane wizyty na oddziale z młodym i stres wykańczał mnie psychicznie i fizycznie. Już nawet moj profesor dał mi wyraznie do zrozumienia, abym odpoczęła bo mój stan emocjonalny sięgał zenitu. Nie mogłam sobie z tym w żaden sposób poradzić, więc kiedy nadarzyła się okazja wyjazdu z Mateuszem do sanatorium, zapakowałam walizki i ruszyliśmy do pięknej nadmorskiej miejscowości zwanej Dąbki. A tam- nie dość, że czekała na nas 24h plaża położona ok 150m od ośrodka, las, spokój, sanatoryjne zabiegi, to jeszcze mnóstwo atrakcji dla dzieci. Tak więc cała nasza trójka była zadowolona. Wtedy to właśnie książka, leżak i szum morza stały się moją odskocznią każdego dnia. I nie miało dla mnie znaczenia czy to była godzina 7 rano czy 21 wieczorem. Siedziałam na gorącym piasku i upajałam się tą radością i relaksem jaki był mi potrzebny. Odpoczęłam. Jaki nigdy i nigdzie wcześniej. Wróciłam silniejsza i mocniejsza emocjonalnie. A co najważniejsze- SZCZĘŚLIWA. We wrześniu czekała na mnie kolejna biopsja. Tym razem jednak jechałam do Zabrza bez strachu. Wewnętrznie byłam spokojniejsza i bardziej optymistycznie podchodziłam do wszystkiego. Zajechaliśmy na miejsce jak zwykle dzień wcześniej, to przy okazji po tak długiej podróży mogłam sobie jeszcze odpocząć. Dzień pózniej wjeżdzając na hemo nogi się pode mna prawie ugięły jak zobaczyłam na korytarzu twarz lekarza, który pozostał w mojej pamięci na zawsze...

-Dzień dobry. Przepraszam, kto dziś robi biopsje?- oczywiście standardowe pytanie było skierowane do pielęgniarki.
-Pani Asiu dziś wszyscy są i większość lekarzy jest chętna do przeprowadzenia zabiegu. Proszę się położyć zacznę panią przygotowywać. 
-Nie. Prosze mi wybaczyć, ale nie pozwolę aby pan.... się po raz kolejny do  mnie zbliżał. 

Pielęgniarkę zamurowało. Patrzy na mnie- Ja na nią. 
-Nie położę się, dopóki nie będę miała pewności, że przyjdzie do mnie inny lekarz. Wiem że mam do tego prawo i właśnie teraz nie waham się tego wykorzystać. I przysięgam pani, że jak go zobaczę obok siebie to zejdę ze stołu. A naprawdę nie chcę narażać pani na dodatkowe ponowne przygotowania, więc poczekam sobie na tym stołeczku...

No trudno myślę sobie. Kolejna afera na hemo w tą lub w tamtą stronę nie zrobi różnicy. Widzę, że pielęgniarka jest wyraznie zdezorientowana, więc nie czekając kontynuuje dalej:

-Może jest dr...? On ostatnio robił mi biopsję spod obojczyka. Jemu ufam.
-Tak. Jest- panią puścił stres - pójdę spytać czy może przyjść do pani, bo miał w planach coś innego. Proszę poczekać.

Zrobiło się wyrazne zamieszanie...ale siedzę twardo dalej. Czuję na sobie spojrzenia, jedni wchodzą- inni wychodzą, ktoś zagląda. Czekam dalej. Jest! Z cudownym uśmiechem na twarzy i pewnym krokiem podchodzi do mnie pielęgniarka a za nią...mój wspaniały lekarz. 

-Witam pani Asiu. Słyszałem, że ma pani specjalne życzenie co do mojej osoby na   zrobienie zabiegu. Tak więc jestem. Idę się więc przebierać, a pani wskakuje na stół i zaczynamy.

Uff. Ależ mi się buzia uśmiechnęła. Cały stres odszedł w sekundzie. Z tej radości uściskałam przemiłą pielęgniarkę i z pełnym zaangażowaniem oddałam się w ręce anioła. Zabieg trwał niecałe 15min i pomimo bólu jaki towarzyszy mi za każdym razem czułam się spełniona...o ile tak to można nazwać. 

-Dziękuję panie doktorze. Właśnie uczynił mnie pan najszczęśliwszą kobietą pod   słońcem. Czy następnym razem też mogę pana ,,zamówić''?
-Tak może pani. Jak widać nawet spod ziemi potrafi pani mnie ściągnąć do siebie,   więc jeśli będę to przyjdę na pewno- Pośmialiśmy się i mój anioł się oddalił. 

Wracając jednak do swojego zachowania na hemodynamice...Powiedziałam sobie po powrocie znad morza, że nigdy więcej nie pozwolę żadnemu lekarzowi na skrzywdzenie mojego ciała. Wiem, że badania w moim przypadku są najważniejszą kwestią, aczkolwiek jak widać są ludzie i ludzie... Niektórym nie są ważne nasze uczucia i to co w danym momencie przeżywamy- tylko ich praca. A to właśnie pózniej my borykamy się z krzywdą pozostawioną na naszej psychice, emocjami które w nas zostają, płaczem, oraz bólem towarzyszący po dotknięciu takiego ,,sadysty''. Można przecież podejść delikatniej, z wyrozumiałością do drugiego człowieka...trzeba tylko chcieć. A my jako pacjenci mamy prawo wyboru. I będę walczyć o to zawsze- dopóki takie badania będą na mnie czekały, albo zanim nie powieszą przed wejściem na hemo kartki- dla Prorok wstęp wzbroniony! 

          Nadszedł pazdziernik. A wraz z nim moje studia. Pierwszy zjazd mam już za sobą i czuje się z tym faktem fantastycznie. Że się zmobilizowałam i zaczęłam. Dla mnie, osoby która zawsze miała pod górkę ze zdrowiem, wiecznie zmeczonej i w efekcie żyjącej w większości ze złym samopoczuciem zrobienie takiego kroku w przód jest jak gwiazdka z nieba. Zdrowy człowiek mający takie możliwości na wyciągnięcie ręki nie zrozumie nigdy mojej radości z tego, że chciało mi się po 13 latach wracać do nauki. Że czerpię z tego satysfakcję i jak ważne jest dla mnie dalsze wykształcenie- nawet mając już lat 30+ Moje małe marzenia realizuje teraz. Będąc inaczej patrzącym na świat człowiekiem, doświadczonym przez chorobę i twardo stąpającym po ziemi. Może mi przejdzie- nie wiem...ale jedno czego jestem pewna to fakt, że moja determinacja i ciągłe dążenie do wyznaczonego celu ukształtowało we mnie poczucie wartości i wiary we własne Ja. Spełniam się. 
I chociaż nie zawsze jest fajnie i kolorowo, bo życie różnie się układa nie siedzę z założonymi rękami tylko działam. Obserwuje i czekam na kolejną rzecz, która mnie porwie...a to już niebawem. W listopadzie kolejny skok na głęboką wodę. Co raz częściej też myślę, aby swojego bloga przenieść na papier. Myśl już zakiełkowała...a Ja tak łatwo nie odpuszczam. 
Czy się uda?
Zobaczymy 😊

niedziela, 25 czerwca 2017

Zabrzańskie Anioły


 Czerwiec. 

I kolejna wizyta na śląsku. Tym razem znowu rodzinnie. Młody na kardiologię dziecięcą- Ja na transplant. Mateusz przyjechał z zamiarem zrobienia rezonansu serca i badań względem kwalifikacji. Pan dr tym razem sprężył się pięknie i porobił wszystkie badania, które po raz kolejny poszły na konsultacje do profesora ,,od serca''. A my czekamy na decyzję co dalej. Mnie natomiast czekała moja pierwsza koronarografia. Jak zawsze w takich przypadkach trzęsłam się jak osika czekając w zielonym skafandrze na badanie. Kiedy wjechałam na hemo podejrzewam, że byłam blada jak ściana, bo pierwsze o co spytał lekarz- czy dobrze się pani czuje? Zrobiliśmy sobie krótką miłą pogawędkę przed na chociaż chwilowe rozluznienie atmosfery. Koronarografia zaczęła się badaniem z ręki. Nawet nie jest zle- pomyślałam... Szybko jednak pożałowałam tych słów. Ból jaki zaczął przeszywać moją rękę stawał się nie do zniesienia. 

- O jezuuuu panie doktorze jak boli. 
- Pani Asiu ma pani w jednym miejscu bardzo zwężoną tętnicę. Ale już zaczęliśmy, więc żeby nie kłóć teraz nogi chciałbym skończyć. Proszę wytrzymać.

O matko i córko- myślę. Zaczyna się. Próbowałam jakoś spiąć się w sobie, ale na boga nie dałam rady. Mój cichy płacz zamienił się już w istny wrzask. Podejrzewam, że cała hemodynamika stała na nogach. Tysiące myśli przebiegało mi przez głowę- tych dobrych i tych złych. Na pomoc wezwali jeszcze dwóch lekarzy, żeby poradzić sobie z tą nieszczęsną nie chcącą współpracować tętnicą. Byłam wykończona psychicznie i fizycznie. Płakałam jak małe dziecko i modliłam się, żeby ten koszmar się już skończył. Moja ręka wołała o pomstę do nieba a Ja już chyba z tego stresu zaczęłam im odlatywać. Zrobił się lekki szum na sali, podłączyli mnie pod tlen i zaaplikowali mi coś po czym miałam wrażenie, że wiruje gdzieś w przestworzach. Kiedy okazało się, że relanium uspokoiło mnie na tyle aby odłączyć mnie od tlenu, przerzuciłam się na drugie łóżko i pojechałam na swój oddział. Czułam się jak marionetka z którą można było zrobić dosłownie wszystko. Cieszyłam się, że jest już po wszystkim, ale z drugiej strony rozrywało mnie od środka. Jak wróciłam cieszyłam się jak małe dziecko, że jestem ,,u siebie''. Na swoim oddziale, wśród swoich pielęgniarek dzięki którym czułam się bezpiecznie. Ich dobre słowo, uśmiech i niekiedy to, że potrafią cie pocieszyć zwykłym przytuleniem w tak cholernie beznadziejnej sytuacji w jakiej się znalazłaś stawia na nogi i daje kopa jakich mało. 

          Anioły jak wiele osób z mojego otoczenia wie, odgrywają bardzo istotną rolę w moim życiu. Dlaczego? Nigdy o tym nie pisałam, ale to one dają mi siłę i otaczają opieką każdego dnia. Jeszcze przed przeszczepem- dokładnie jakiś tydzień, kiedy jak ta czarownica miałam świadomość, że niedługo dostanę telefon- w nocy ukazał mi się Anioł. Piękny, cudowny, jasny jak promień który stał przede mną z rozłożonymi rękoma. Serce łomotało mi jak szalone do tego stopnia, że ze strachu obudziłam swojego męża mówiąc że chyba umieram. Byłam przerażona i nie wiedziałam jak interpretować to co zobaczyłam. Zaczęłam już nawet wbijać sobie w głowę, że to może był sen i nic takiego nie miało miejsca. Dwa dni pózniej historia się powtórzyła. Tym razem moim oczom ukazał się papież. Nasz polak Jan Paweł II. Uśmiechnięty, z ręką w górze jak błogosławił ludzi. Tym razem już byłam spokojna. Patrzyłam i patrzyłam na niego dopóki nie zniknął. Trzy dni pózniej zadzwonił telefon: - Pani Asiu mamy dla pani serce....
Od tego czasu Anioły stały się częścią mnie. W domu uzbierała się już ich niemała gromadka...i nadal ich przybywa. Każdy jest z innego zakątka Polski, ma swoją historię i jest podarowany od wspaniałej osoby. Terazniejsze figurki przyjechały ze mną ze śląska. Podarowane przez cudowne osoby, którym przez ostatni rok mój los nie był obojętny. Ich pomoc sprawdza się w każdej sytuacji, a za każdym razem kiedy jadę w tamtą stronę czuję się dzięki nim bezpieczna.
Teraz odpoczywam już w domu i regeneruje siły wśród swoich kochanych dzieci. 
Po takich szpitalnych jazdach potrzebuję kilka dni,żeby się jakoś psychicznie pozbierać. Ale to tylko mały epizod, wśród tego co mnie dobrego jeszcze w życiu czeka. Także trochę się wygadałam i ruszam z kopyta. Szkoda życia na nieszczególne ważne stresy...  





niedziela, 7 maja 2017

07.05.2017r


          
,,Życie każdego człowieka jest baśnią
napisaną ręką samego Boga''
                                        Hans Christian Andersen



          Wczoraj wróciłam z kolejnego szpitala, a co z tym się wiązało z kolejnego zabiegu. Tym razem takiego od babskich spraw. Przyjechałam do szpitala i już na wstępie pomyślałam, że najbezpieczniej czuje się jednak na swoim oddziale...wśród znajomych lekarzy, pielęgniarek i całej tamtejszej załogi. I miałam rację. No ale nic. Wiedziałam, że zabieg jest nieunikniony a mój pobyt będzie trwał góra 2 dni. Przeleżałam cały dzień nie robiąc nic poza czytaniem książki i słuchaniem muzyki która odstresowuje mnie w takich sytuacjach na maxa. Następnego dnia zaraz po przebudzeniu zabrali mą osobę na salę operacyjną. Wjechałam rzecz jasna blada jak ściana, obwiązali mi ciało na różne sposoby jakbym podczas narkozy miała zamiar uciekać i czekałam na profesora. Przyszedł anestezjolog...

- A gdzie są pani wyniki krwi?
Cisza. Ludzi gromada, a czekają jakbym to Ja miała zabrać głos.
- Gdzie są Pani badania? Ja chcę widzieć jaka jest morfologia i co najważniejsze elektrolity. Nie podejmę się usypiania bez tego. 
- Nie ma Panie doktorze. 
- Jak to nie ma? Nikt nie zlecił tego? Pacjentka wysokiego ryzyka i przyszła na sale bez morfologi. Proszę to zrobić.

Komedia. Odwiązali, położyli na kozetkę i zawrócili na sale. Po 3 godzinach pojechałam znowu. I kolejny stres, kolejne przygotowania. Tym razem się udało. Przejechałam na POP, poleżałam godzinkę i wróciłam na sale. Musiałam jednak zostać dzień dłużej, więc chcąc nie chcąc przespałam pół dnia. Następnego dnia szykowałam się do domu. Z lekka zniesmaczona, że po zabiegu nie przyszedł do mnie żaden lekarz z informacja czy wszystko jest ok czekałam już tylko na jak najszybsze wyjście do domu. Pielęgniarka bez słowa przyniosła mi wypis i w zawrotnym tempie wyszła z sali. Po pełnym wglądzie w opis idę do swojego lekarza: 

- Panie doktorze, dlaczego nie mam recepty na żaden antybiotyk?
Lekarz całkiem zdezorientowany pyta: - A po co? Profesor powiedział, że nie trzeba
- Jak to po co...chyba Pan wie, że jestem po przeszczepie i lekarze zawsze mnie przestrzegają że nawet przy leczeniu zęba mam mieć zabezpieczenie, a tutaj z karty wynika, że nawet podczas zabiegu nic nie dostałam. Jeśli coś mi się stanie wezmie Pan za to odpowiedzialność? bo to Pan mnie wypuszcza do domu...
- Dobrze jeśli już Pani chce...a jaki antybiotyk mam dać?
- To Ja mam wiedzieć co mam brać? Pan chyba żartuje. 
Widząc jednak co raz większe zdziwienie w jego oczach powiedziałam, żeby przypisał mi antybiotyk o szerokim zakresie, który zawsze dostaje i wiem, że jest bezpieczny. Wychodząc rzuciłam zdawkowe do widzenie i opuszczając drzwi szpitala modliłam się w duchu żeby nigdy więcej tu nie wrócić.  

Ja nigdy nie oczekiwałam, żeby ktoś skakał nade mną, bo sama sobie zawsze dobrze radziłam, ale żyjemy już w takich czasach, że transplantacja jest nagłaśniana wszędzie...tv, radia, gazety. Lekarze tym bardziej powinni wiedzieć jakie zagrożenia dla takich osób mogą nieść za sobą różne sytuacje. Położyli mnie na salę z kaszląca staruszką, pięlęgniarce która przyszła pobrać mi krew musiałam delikatnie zwrócić uwagę dlaczego nie ma rękawiczek chcąc pobrać mi krew. Czy jestem złośliwa? Nie. Ja po prostu dbam o swoje bezpieczeństwo. Dostałam lepsze życie i szanuje je na tyle, że nie pozwolę aby ktoś przez swoją głupotę mi je odebrał. Zero przygotowania, zero współpracy. Koszmar w efekcie którego od rana walczę z lekkim stanem podgorączkowym i nie najlepszym samopoczuciem. 

12 maja o godz 12:00 pod sejmem w Warszawie protest osób PRZED/ PO TRANSPLANTACJI w celu zniesienia braku refundacji na leki utrzymujące nas przy życiu. Miejmy nadzieję, że się uda i szanowny pan Radziwiłł nie będzie sobie robił z nas królików doświadczalnych. Zamienniki niech sobie- delikatnie mówiąc w pupę wsadzi! Uzdrowiciel się znalazł...

środa, 26 kwietnia 2017

26.04.2017r


          Nikt nigdy nie powiedział że nasze życie będzie łatwe. Ciągle spotykamy się z przeciwnościami losu, z którymi musimy sobie radzić. Dążymy do tego aby nasze życie było takie jakie sobie wymarzyliśmy. Ciągle walczymy o lepsze jutro, o to aby było pięknie. Niestety nie zawsze jest tak jak chcemy. Wczoraj na stronach Ministerstwa Zdrowia pojawiła się lista leków refundowanych. I tak jak się spodziewaliśmy, zostały zabrane w większości refundacje- mniejsze i większe na leki dla osób po transplantacji narządów. Zadaję sobie pytanie ile warte jest w takim razie dla ludzi rządzących naszym krajem życie. Nasze życie w które lekarze wkładają potężny wkład na jego ratowanie. Życie tak naprawdę darowane. Nie potrafię tego zrozumieć i przykro mi że muszę mieszkać w państwie i walczyć o przetrwanie. Bo tak właśnie jest. Zostaliśmy postawieni pod ścianą i ogromnym wyborem- żyć albo nie. Leki od 1 maja wzrosną cenowo kosmicznie, niektóre nawet będą kosztowały ponad tysiąc złotych. Każdy jak mógł zaopatrzył się w większą ilość leków, ale jeśli nic się nie zmieni w przeciągu 3 miesięcy to kolejne trzeba będzie kupić bez refundacji. Jak wtedy żyć? Za co...

          Dziś miałam kolejną komisje orzekającą o niepełnosprawności. Na wstępie już powiedziałam o co chodzi:

- Pani doktor, chciałabym prosić o zmianę stopnia orzeczenia na umiarkowany. 
  Nie czuję się na tyle poważnie chora, aby mieć znaczny stopień. Trochę będzie mi     kolidował z moimi planami na przyszłość. Chciałabym natomiast jeśli mogę dostać     go na dłuższy okres.
- Jest Pani pierwszą osobą która przychodzi z takim nastawieniem.
- Bo Ja chcę zacząć żyć normalnie...doświadczać wszystkiego co wcześniej nie było    mi dane, z czasem może pójść do pracy jako osoba w dość pełni sprawna i co  najważniejsze zacząć studia, na które wcześniej nie mogłam sobie pozwolić ze  względu na stan zdrowia.

          I dostałam co chciałam. Robię więc kolejny krok naprzód. Następne marzenie do zrealizowania znalazło się w moim zasięgu. Biorę więc nogi za pas i ruszam niebawem na pedagogikę. Mój dzień nabrał innych barw. Jak to dużo czasami do szczęścia dla człowieka nie trzeba... Czerwiec zbliża się wielkimi krokami. I nasz rodzinny wyjazd na śląsk również. Ale najpierw czeka mnie jeszcze jeden szpitalny wyjazd. Tym razem Białystok. Za tydzień muszę zrobić porządek ze swoimi kobiecymi sprawami przez które popadam w coraz większą anemię. Te parę dni w miesiącu stają się moim koszmarem. Duży spadek hemoglobiny doprowadza mój organizm do totalnego osłabienia, takiej mojej jak to mówię klęski żywiołowej. Kolejny szpital i zabieg przyprawiają mnie prawie o wstrząsy anafilaktyczne. Próbuję sobie tłumaczyć że to mi pomoże, ale strach wraca do mnie jak bumerang. Naćpię się chyba przed wyjazdem to może dam rade. No i nadal marznę. Taki zmarzluch się z mojej osoby zrobił, że to już ludzkie pojęcie przechodzi. Pomarudziłam sobie trochę i czas się ogarnąć. 

          Na koniec wspomnę tylko jeszcze o poprzednim moim wpisie. A mianowicie o marcowych odwiedzinach na cmentarzu. Od jakiegoś czasu nie mogłam w nocy spać. Budziłam się po parę razy bo śniły mi się wypadki...gdzieś jechałam, rozbijałam się, albo ogladałam zderzenia innych ludzi. Stresowałam się bardzo do tego stopnia, że kiedy wyjeżdzaliśmy poza miasto bałam się usiąść za kierownicą. Wiedziałam jak zginął ten chłopak i zastanawiam się, czy ma to z tym jakiś związek. Tamten wyjazd bardzo dużo dał do zrozumienia. Rozmowa z pewną osobą dała wyciszenia którego potrzebowałam, natomiast fakt że tam się pojawiłam uspokoił od środka. Koszmary zniknęły a Ja przesypiam całe noce. Przypadek? nie wiem... I chyba do końca nie znajdę odpowiedzi co się dookoła mej osoby ciągle dzieje i sytuacji związanej z moim dawcą i całym przeszczepem. Transplantacja jest darem, ale swoje życie mogę śmiało porównać do cudu. Z każdej nawet najbardziej zakichanej sytuacji znajduje wyjście, w przedziwnych okolicznościach pojawiają się osoby które wyciągają pomocną dłoń, a wokół zawsze są tacy na których wiem, że zawsze mogę liczyć. 

Dziękuje Wam za to że jesteście...




niedziela, 2 kwietnia 2017

02.04.2017r


       
          Transplantacja jest zabiegiem chirurgicznym przeszczepiania komórek i tkanek (takich jak skóra rogówki oka, kości, naczynia krwionośne, jelita) oraz narządów (nerki, serce, wątroba, płuca, trzustka) z organizmu dawcy do organizmu biorcy. Narządy do przeszczepu pobiera się od osoby, u której stwierdzono śmierć pnia mózgu, odpowiedzialnego za oddychanie, prace serca, krążenie. Śmierć mózgowa potwierdzona jest komisyjnie, przez trzech lekarzy: anestezjologa, chirurga lub neurochirurga oraz lekarza medycyny sądowej. Przeszczepienie narządu pozwala na powrót do normalnego życia człowiekowi, który nie miał już żadnych szans. Tak właśnie było ze Mną... 

Dlatego też 21 marca 2017r. udzieliłam wywiadu w celu propagowania transplantacji.       



                                          

piątek, 31 marca 2017

31.03.2017r


          28 marca pojechałam w stronę Zabrza na roczny przegląd serducha. Emocje Mną targały od samego rana, gdyż pierwszym miejsce na które chciałam zajechać był cmentarz. Miejsce, gdzie spoczywał mój dawca. Dawca mojego serca. Tak jak pisałam wcześniej, w sposób dla Mnie nadal niezrozumiały znalazłam wszystkie informacje związane z pózniejszym przebiegiem mojej transplantacji. Wtedy też postanowiłam, że przy pierwszej podróży w tamtą stronę pojadę na grób. Dla Mnie to był znak, że muszę tam być. Kto mnie zna wie jak wielką siłę mam w dążeniu do swoich postanowień i celów. Na miejsce zajechaliśmy koło południa. Poczekaliśmy chwilę na osobę, która miała mnie tam zaprowadzić. Czy się bałam? Na pewno lekkiego stracha miałam...tym bardziej że to nie było zwykłe wyjście na spacer a spotkanie oko w oko z członkiem rodziny, którego nie znałam. Czułam jednak silną potrzebę aby tam być. Byłam w pełni wyluzowana, aczkolwiek kiedy stanęłam nad grobem emocje puściły całkowicie...serce myślałam, że Mi wyskoczy z klatki piersiowej tak zaczęło w pewnym momencie wariować. Ja sama mało nie straciłam równowagi a łzy leciały Mi jak groch. Nie potrafiłam tego opanować. Zapaliłam znicz, położyłam kwiaty i odeszłam. Wiem, że nic nie zwróci życia temu młodemu człowiekowi, jednak wiem też że gdzieś tam spoglądając z góry ucieszył się że przyszłam...A Ja? Przed odejściem złożyłam obietnicę, że zrobię wszystko aby serce które Mi podarował żyło we Mnie najpiękniej jak może. 

          Po południu pojechałam do szpitala. Przy okazji spotkałam się z kilkoma osobami, które leżały w szpitalu po transplantacji. W miedzy czasie musiałam mieć przetoczona krew bo wyniki pokazały duża anemię. Napoiłam się dwoma jednostkami i czekałam na jutrzejszą biopsję. Z rana zaczął się hardkor. Najpierw pielęgniarki męczyły się z pobraniem krwi. Dwie ręce po łokcie miałam pokłute tak to moje żyły nie chcą współpracować. Biedne już podchodzić do mnie nie chciały, no ale krew pobrać trzeba było. Jakimś cudem się udało i wszyscy odetchnęli z ulga. Ja chyba najbardziej. W południe pojechałam na biopsje. Tuż po przekroczeniu drzwi na hemodynamikę byłam pewnie koloru ściany, bo pielęgniarka spytała Mnie czy dobrze się czuję. W jakiś sposób chciała mnie uspokoić i rozluzować, ale Ja swój wewnętrzny niepokój nadal miałam w sobie. Przyszedł lekarz:

-Pani Asiu skąd ostatnio Pani miał robione badanie?
-Noga Panie doktorze. Aczkolwiek udało się też jakiś czas temu z szyi. 
-To spróbujemy najpierw tak, dobrze? Jest mniej inwazyjne wejście.

No to się wkopałam...pierwsze co przyszło mi na myśl. I po co się w ogóle odzywałam...załatwiłam się na amen. Ale słowo się rzekło. Zaczęło się. Pierwsze wejście tragedia. Nie udało się. Następna próba też skończyła się fatalnie. Łzy leciały Mi już ciurkiem. Z jednej strony pielęgniarka ocierająca potok łez, z drugiej kolejna zakładająca tlen bo zaczęłam się dusić. A nade mną trzech lekarzy bo potrzebne były posiłki, żeby tym razem wejść przez żyłę udową. I niech Mi ktoś powie, że biopsja należy do lajtowych badań to zabije wzrokiem- takie myśli mi wtedy krążyły po głowie. Udało się. Po pobraniu wycinków i założeniu opatrunku wróciłam na oddział. Jeszcze po drodze i zagnieżdżeniu się na sali ryczałam jak bóbr takie emocje i strach we mnie siedział. Nie wspominając że trzęsłam się na tym ich stole jak osika i to zapewne też miało swój udział w tym badaniu. Poprosiłam już o leki na uspokojenie bo nie mogłam sobie sama z tym poradzić. Każda biopsja przyprawia mnie o zawrót głowy. Jeden lekarz pozostawił po sobie ślad i teraz na samą myśl o kolejnej przeżywam istną katorgę. Koszmar jednym słowem. Cieszę się, oczywiście że się cieszę że żyje i funkcjonuje jak każdy zdrowy człowiek, ale emocje są w nas i nikt poza nami samymi nie jest w stanie tego zmienić. Jedyną pocieszającą rzeczą w tym dniu była obecność pielęgniarek które starały się jak mogły aby ulżyć mi na oddziale. One wiedzą że Ja je wprost uwielbiam za to co robią i dziękuję im za ich pracę którą wykonują. A Ja swoim dziękowaniem emanuje tak samo jak One swoją dobrocią dla pacjenta. Na drugi dzień wyszłam do domu. Wynik uzdrowił mnie całkowicie i prawie w locie zgarniając po drodze swoje torby wyszłam ze szpitala. Kolejna- tym razem koronarografia czeka mnie za 3 miesiące. Ufff odpocznę sobie...

Nie umiera ten kto podarował życie innym. Dziękuje - takie gest zostawiłam na grobie. Taki prezent ode Mnie...





niedziela, 19 marca 2017

ROK po przeszczepie serca

    
          Równo rok temu 19 marca 2016r zabiło w mojej piersi drugie, lepsze, zdrowsze serce, które podarował Mi młody człowiek zza życia świadomie podejmując decyzję o oddaniu swoich organów po śmierci. Daje Mi ono teraz siłę, której wcześniej nie miałam. Daje też szczęście i miłość. Każdy kolejny dzień jest najpiękniejszy spośród tych wszystkich, które są jeszcze przede Mną.

          Tak szybko to zleciało...Bywało różnie- nie powiem że zawsze kolorowo. Żyję i cieszę się z każdego dnia najlepiej jak potrafię. Miałam też chwile lekkiego załamania, jednak szybko na szczęście się podnosiłam. Przez całą swą wędrówkę los postawił na mojej drodze wspaniałych ludzi na których wiem, że zawsze mogę liczyć. Doceniam to bardzo bo wiem ile swojego czasu i cierpliwości poświęcali mi każdego dnia. Ten rok był ciężki. Ciągłe huśtawki nastrojów po lekach wyprowadzały i mnie i innych z lekkiej równowagi...tak łagodnie mówiąc. Biopsje- długie i bolesne przez potworne zrosty, które się zrobiły na szyi i ciągłe kombinowanie gdzie i jak teraz. Każda moja kolejna wizyta związana z badaniem przyprawia mnie o ciągły strach. W takich momentach zazdroszczę innym, którzy opowiadają jak to lajtowo przechodzą biopsje serca. Ale idę. Bo muszę. Bo zaciskam zęby. Bo czekam na każdy pozytywny wynik. To mi daje siłę na kolejne starcie. 
        
  Pamiętam siebie przed przeszczepem. Zbuntowana, nie dopuszczająca do siebie myśli, że to już ten czas. Że stan zdrowia jest zły. Że ciągle się pogarsza i nie ma perspektyw na poprawę. Pózniejsza świadomość tego, że jestem skazana po operacji na pomoc innych doprowadzała Mnie do gorączkowej flustracji. Ale żyję. Chodzę, czasami biegam i to dzięki wspaniałym ludziom którzy min opiekowali się mną podczas mojej rekonwalescencji w szpitalu. I tu mam na myśli wspaniałe pielęgniarki pracujące na tym oddziale. Często nie doceniamy ich pracy, bo lekarz, bo profesor ważniejszy. A tak naprawdę to one zanim sami nie ruszymy z miejsca pielęgnują nas od samego początku robiąc wszystko co możliwe, bo dla nas czasami wyczynem jest podnieść się z łóżka. Ich każde dobre słowo, zwykły uśmiech i empatia jaką obdarzają pacjenta potrafią góry przenosić i pobudzić do działania. I za to im właśnie dziękuję i dziękować będę zawsze. Ciężka praca, którą wykonują powinna być przez nas pacjentów doceniana i ważna tak samo jak my jesteśmy ważni dla nich. Nie zapominajmy o tym nigdy...dziękuję nie kosztuje nic. 

W dzisiejszy dzień tak jak sobie postanowiłam pojadę na cmentarz. Pod krzyżem postawionym w różnych intencjach podziękuję za dar który otrzymałam od swojego dawcy. Najpiękniejszy prezent od życia już dostałam...nic więcej nie potrzebuje...


,,Największą wartością w życiu nie jest to
co uda Ci się zrobić
Największą wartością w życiu jest to
kim się stajesz''



poniedziałek, 27 lutego 2017

27.02.2017


          Zastój emocjonalny ostatnio Mnie dopadł. Ale...idzie wiosna. Mój czas. Moje chwile. Czas, kiedy dostałam lepsze życie. Facebook zaczyna Mi przypominać wspomnienia sprzed roku min wpisy z mojego bloga. Bo to już przecież roczek niedługo minie od przeszczepu. Zleciało nie wiadomo kiedy. Nadal nie mogę w to uwierzyć, ale wiem, że wspomnienia te zostaną we Mnie do końca życia. 

          Jakiś miesiąc temu na ferie zimowe pojechaliśmy w nasze piękne polskie góry. Zapakowaliśmy bagaże pod sam sufit auta, dzieciaczki i ruszyliśmy na odpoczynek. Potrzebowaliśmy wszyscy takiego odcięcia od wszystkiego i...nic nie robienia. Codzienne szwędaczki po Zakopanym, Kościelisku i dolinach naładowały moje akumulatory tak jak tego potrzebowałam. Ze względu na Mateusza musieliśmy sobie odpuścić wędrówki po górach, ale odbije to sobie innym razem. Tak więc szczęśliwi, zmarznięci chwilami (zazwyczaj Ja) i zaspokojeni głodem wspaniałych gór (również Ja ) wróciliśmy do domu. Pierwszy cel po przeszczepie spełniony! W domu jak to w domu...powrót do codzienności. Teraz nadszedł czas aby pomyśleć nad jakimś planem- co i jak...gdzie się wkręcić, żeby zacząć żyć na bardziej podkręconych obrotach. Na chwile obecną się zasiedziałam i już powstał mały problemos takie lenistwo dopadło. Czekam tej wiosny z utęsknieniem. Tego cudownego powiewu wiatru, śpiewu ptaków i radości z wszystkiego co budzi się do życia. Trzeba zainwestować w dobry rower i ruszać przed siebie. Już postanowione. 

          A za miesiąc kolejne badania i kolejna biopsja. Oczywiście zeróweczka! Innej się nie spodziewam. Korzystając z okazji planuję jeszcze zajechać w pewne miejsce. Odwiedzić i podziękować za życie które dostałam. Za tą świadomą decyzje tego młodego człowieka, dzięki której nadal mogę cieszyć się kolejną nadchodzącą wiosną. 
Bo w moje świadomości nie umiera ten, kto podarował życie innym...

środa, 18 stycznia 2017

18.01.2017r


          Dziś mam refleksyjny dzień. Właściwie już od paru dni nie mogę sobie miejsca znalezć. Nie dlatego, że zle się czuję, bo moje samopoczucie jest rewelacyjne. Ale dlatego, że dowiedziałam się kim był mój dawca... Informacja, która jest wyjątkowo poufną wiadomością zarówno dla rodziny dawcy jak i biorcy dotarła wprost w moje ręce. Od samego początku trochę szukałam, ale właściwie chciałam tylko poznać płeć, bo wiek już wiedziałam podczas pobytu w szpitalu. Wyszło inaczej. Jakimś niezrozumiałym dla Mnie faktem sama dowiedziałam się wszystkiego. Nawet nie potrafię tego w racjonalny sposób wytłumaczyć. W ciągu paru dni informacje same zaczęły do Mnie spływać...jak magnez, poprzez strony internetowe. Dziś myślę, że ten z góry miał w tym swój cel, bo przecież ludzie szukają latami i to bez rezultatu. Cały czas myślę o tym młodym człowieku, który stracił życie dzieląc się jakąś cząstką ze Mną. Przykro Mi bardzo, bo wiem, że był właściwie jeszcze nastolatkiem mającym plany i marzenia...ale też że był dobrym człowiekiem. Jestem pod wielkim wrażeniem, że decyzja o oddaniu jego organów po śmierci była jego świadomą prośbą, którą uszanowali jego bliscy. Dlatego też wiem, że zrobię wszystko, aby nie zmarnować tego daru który Mi podarował. 

Czy czuję się z tym lepiej, że wiem? Na pewno jestem spokojniejsza. Na zbliżający się rok chciałam napisać list. Taki krótki z podziękowaniem. Teraz będę miała możliwość pojechania na grób. To będzie moja najpiękniejsza wdzięczność, którą jestem w stanie zrobić. Dla siebie. I dla Niego...

          Za parę dni wyjeżdżamy w moje ukochane góry. Zregenerować siły i odpocząć. Potrzebuję tej odmienności i nabrania kolejnej dawki energii, tym bardziej, że wcześniej nie było takiej możliwości. Tamten rok był bardzo ciężki zarówno dla Mnie jak i dla moich bliskich. Przeszczep, ciągłe bardzo odległe wyjazdy, badania jak nie moje to Mateusza. Ciągły stres i nerwówka co będzie dalej. Chwilami już chodziłam jak cień człowieka, bo nie mogłam zrozumieć dlaczego ciągle te kłody pod nogami. Wtedy dostawałam kopa od bliskich i stawałam na nogi. Narzekanie nie należy do mojego stanu ducha. Sama wtedy jestem zła na siebie. Otworzyłam nowy rok i nowe cele do zrealizowania. Powróciły marzenia o które usilnie chcę zacząć walczyć i spełniać. Nie zamierzam siedzieć w miejscu, bo nawet jak Mi się nie uda nie chcę żałować, że czegoś nie zrobiłam lub nie spróbowałam. Taki sobie obrałam kierunek w życiu i trzymam się tego planu jak przystało na prawdziwą upartą baranicę !