Dwa tygodnie na ziemi śląskiej minęły tak naprawdę nie wiem kiedy. Położyliśmy młodego w poniedziałek na oddział, we wtorek miał już wszczepienie kardiowertera- defibrylatora. Nerwówka niesamowita, bo wiadomo zabieg pod narkozą i różne sytuacje mogą wystapić. Więc koczowaiśmy pod drzwiami hemodynamiki i czekaliśmy. Kiedy wyszedł lekarz i powiedział, że królewicz pomału się budzi i zaraz wyjedzie na Oddział Pooperacyjny kamień spadł nam z serca. Pózniej nasz mały wojownik poszedł jak burza. Że leżenie nie jest w jego stylu to ja wiem, ale byłam godna podziwu dla niego, że tak szybko się pozbierał. Pomału siadanie, zaraz potem wstawanie i już cały oddział wiedział kim jest Mateusz. Na drugi dzień przerzucili go już na kardiologię dziecięcą, gdzie odbywał swoją dalsza rekonwalescencję. Czasami było ciężko, bo pomimo, że mieliśmy tam wspaniałą opiekę lekarska to jednak rana się goiła, ręką ciężko było funkcjonować i sam pobyt w szpitalu nie wywoływał żadnych endorfin szczęścia. Ale dochodziliśmy do siebie pomału i to było najważniejsze...
20 marzec- dzień, w którym musiałam podążać na swój oddział. Cel- biopsja serca. Od paru dni nie mogłam już spać w nocy taki stres mnie trzymał. Na wyniki długo czekać nie trzeba było. Dzień pierwszy walka z wysokim ciśnieniem, które usilnie chciało pokazać kto tu rządzi. W efekcie wieczorem udało się je wysokimi dawkami zminimalizować, a moje ciało z niemocy zaczęło opadać w lekki letarg.
Drugi dzień- walka z pobraniem krwi, bo tym razem żyły nie chciały współpracować. W efekcie z zabiegówki wyszłam cała pokłóta do czego już się przyzwyczaiłam. Szkoda mi tylko pielęgniarek, które w takiej sytuacji stresuja się bardziej ode mnie. Ok godz 9 zjechałyśmy z panią z łóżka obok na hemo. Pod drzwiami nogi juz zaczęły mi się uginać. Sąsiadka weszła do jednej sali a ja do drugiej. Chwilę porozmawiałam ze znajomą pielęgniarką i sruu na łóżko. Leże i oczom nie wierzę...
-Boże tylko nie On. Podchodzi pielęgniarz i pyta co się dzieję.
Odpowiadam tylko- schodzę z łóżka, jeśli ten doktor podejdzie, aby mi robić zabieg.
Znowu zamieszanie się zrobiło, bo wszystko sterylne, ja już na stole leże i nie można zacząć. W miedzy czasie słyszę delikatną rozmowę pielęgniarki z lekarzem...
- Pacjentka poprosiła o innego lekarza.
Pewnie już teraz to mnie zapamieta, ale nawet sie tym nie przejmuję :) Udało się. Przyszedł drugi- jeden z moich ulubionych. Szczęście nieopisane. Jednak ciśnienie wysokie i najpierw zbić trzeba było. Po 40 min wyjechałam cała opuchnięta i obolała na oddział. Zamknęłam się w sobie. Musiałam to ogarnąć po swojemu, uspokoić się. Szarpało mną od środka. Czułam w sobie gniew i rozpacz jednocześnie. Trzynasta biopsja, a każda kolejna działa jeszcze gorzej. Ale przeszło...jak zawsze. Najpiękniejszy wynik na świecie uzdrowił mnie całkowicie. Spakowałam walizkę i kuśtykając prawie wybiegłam z oddziału. Po raz setny wystawiłam swoją cierpliwość na cholernie wielką próbę. I czasami sobie pomarudzę, pokrzyczę czy pooperuje innym słownictwem, ale cieszę się że żyję. Staram się podchodzić do wszystkiego ze spokojem, optymizmem i wszędobylską radością. Bo wtedy żyje mi się lepiej. I po naszym pobycie w zabrzańskiej klinice zastanawiam się, a właściwie juz wiem, że nasz syn jest taki sam. Dziecko, które swoją determinacją pokazywało dorosłym jak należy żyć. Brnął do przodu, zostawiając te złe chwile w tyle. Pomimo bólu, czy złego nastroju uśmiech nie schodził mu z twarzy. I też marudził. Ale z nudów :)
A na koniec jeszcze wspomnę, że za zgodą i pomocą swoich wspaniałych pielegniarek udało mi się zrealizować zamierzony cel i mogłam im porobić zdjęcia do swojej przyszłej książki. Która będzie. Kiedyś tam wyjdzie. Jak nie teraz to pózniej...ale nie odpuszczę. A ich bynajmniej nie może w niej zabraknąć.