Święta Bożego Narodzenia minęły bardzo szybko. Jeszcze niedawno wracałam z Zabrza, szykowałam w pośpiechu coś na święta, biegałam w poszukiwaniu prezentów, a dziś już zostały wspomnienia i z dobre dwa kilogramy wagi do przodu. Plus lodówka jedzenia, które będziemy teraz jeść z tydzień czasu.
Uwielbiam ten czas...rodzinne święta, spotkania i wspólne celebrowanie czasu. Tak cennego w tej całej bieganinie dni codziennych. Szczęście w oczach dzieci z otrzymanych prezentów- i nie mówię tu o jakiś bogatych podarunkach. Nasze dzieci od samego początku uczyliśmy, że nawet drobnostka- ale podarowana od serca jest podstawą do szczęścia. Dzięki temu zaszczepiliśmy w nich potrzebę pomocy innym i cieszenia się z małych rzeczy. Ale tak jak wcześniej wspomniałam święta minęły i wróciła szara rzeczywistość. A wraz z nią narasta we mnie co raz większa obawa związana z wyjazdem z młodym do Zabrza. Kolejne badania kwalifikacyjne, rezonans serducha i rozmowa z lekarzem. Próbuje być silna, ale bywają dni, kiedy zamykam się w sobie i analizuję. Pozwoliłam, żeby strach zawładnął moim ciałem i zaczynają się schody. Jak pomyślę, że po raz kolejny będę musiała przeżywać taką sytuację- tym razem stając obok, to popadam w większą rozpacz emocjonalną. Cały czas powtarzam sobie- ,,nie łam się. będzie dobrze. nie możesz pokazać Mateuszowi, że się boisz''. Ale mój optymizm coś pęka i cholernie mi z tym ciężko. Jako matka, jako osoba już po transplantacji serca przeżywam to z dwojaką siłą niż inni. A wyjazd zbliża się wielkimi krokami. Młody jak gdyby nigdy nic codziennie ćwiczy masę i wystawia swoją wytrzymałość fizyczną na próbę, a ja jak ta matka wariatka z zaciśniętymi zębami przyglądam się jego poczynaniom i jak i kiedy tylko mogę wrzeszczę na niego, żeby nie robił niektórych rzeczy. Z drugiej jednak strony patrząc na niego widzę, że zachowuję się identycznie jak ja kiedyś. Uparty, twardo stąpający po ziemi i nie dający po sobie poznać, że coś jest nie tak. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ile razy przyszedł do mnie i powiedział, że zle się czuję lub coś go boli. A widzę nie raz, że jest mu naprawdę ciężko. Zresztą jego wyniki mówią same za siebie i przerost lewej komory serducha jest już 400% większy niż powinien być. Leki po raz kolejny szaleją cenowo i przed świętami wyszłam z mega wielką reklamówką immunosupresji, aby choć na 3 miesiące być zabezpieczona i formalnie i finansowo, bo od stycznia kolejna podwyżka i daj boże abym zmieściła się z lekami swoimi i młodego w kwocie nie przekraczającej wyznaczonej średniej.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło i za 3 miesiące mija 2 lata z moim nowym przyjacielem. Dwa lata ciężkiej pracy przeplatanej z radością. Kiedy to minęło, nie mam pojęcia. Jednak jak wracam chwilami do tych wspomnień to śmieję się sama z siebie, do czego byłam zdolna aby odbić od siebie myśl o przeszczepie. Jak kombinowałam, żeby ominąć ten cały temat. A teraz...nawet pomału chodzić nie umiem, nie wspominając już o sytuacjach które wymagają większego wysiłku, a które teraz robię jak za dotknięciem magicznej różdżki. Niezwykłe to jest. Ta praca lekarzy, którzy wskrzeszają w nas lepsze życie, dar dawcy dzięki którym możemy nadal żyć i nas samych idących zawzięcie do przodu. Patrząc na swojego syna wiem, że i on sobie poradzi. Jego determinacja i siła do walki jest tak ogromna, że mógłby obdzielić pół drużyny i dalej mieć energie dla siebie.
Więc nie pozostaje mi chyba nic innego jak wziąć się w garść i wyjść z tej aury ciepłej kluchy. Dla niego, dla siebie i reszty rodziny,
-która się jeszcze trzyma przy zdrowych zmysłach...