wtorek, 23 lutego 2021

          Wszystko w życiu ma swój czas. Tak zawsze twierdziłam. Zaskakują nas sytuację, często nieprzewidywalne, wchodzące niepostrzeżenie do naszego życia. Bierzemy wszystko na klatę. Pomimo wszystko, chcemy żyć. 

          Poniedziałek już od godziny 9:00 rano stałam pod SOR we Wrocławiu w kilkunasto metrowej kolejce ludzi w celu przeprowadzenia testu na Covid-19. Nie powiem, szło im to pobieranie wymazów całkiem szybko. Ale ten widok medyków w kombinezonach, z opuchniętymi oczami, bez uśmiechu - coś strasznego. Czułam się jak w jakimś filmie z ufoludkami. Współczuję im strasznie. 

          Na drugi dzień do szpitala na oddział. Po załatwieniu całej dokumentacji wkroczyłam do sali. Nie zdążyłam się na dobre rozgościć jak z rąk do rąk przechodziłam na badania. Spirometria, EKG, krew, holter, echo. Już przy pierwszym kontakcie z lekarzem prowadzącym poprosiłam o rozmowę z elektrofizjologiem celem rozmowy o stymulatorze i kwestii znieczulenia do zabiegu. Popołudniu, kiedy emocje już opadły dostaje wiadomość, że jutro czeka mnie jeszcze najprawdopodobniej biopsja. Takie 2w1 . Pakietowo. Tysiące myśli kłębi mi się w głowie, bo ten akurat rozdział mam już zamknięty na tysiąc spustów i nie chciałam do tego wracać. Wizyta profesora, który mówi mi o rozważeniu odrzutu jest jak strzał w policzek. Nic nie rozumiem, czuje ze odpływam i przestaje w ogóle kontaktować. Jaki odrzut... Ja tu przyjechałam tylko po stymulator. Czuje narastający bunt i siłę walki. Na sama myśl co mnie czeka żołądek podchodzi mi do gardła. I już zaczynam żałować, że w ogóle tu przyjechałam. Żadne tłumaczenie mi w tym momencie nie pomaga, żadne wyjaśnienie po co i dlaczego. Jakbym się zamknęła na wszystko. 

Szykuje mi się jutro niezły rollercoaster...  

Tyle że Ja tak łatwo się nie poddaje ☺❤