wtorek, 22 grudnia 2015

22.12.2015r.

63 dzień...

 Zapiski z dzisiejszego Dnia zawierają dużą dawkę 
własnych osobistych przemyśleń....


               Jakąś rachubę czasu straciłam będąc tu na wczasach ;) Wczoraj dostałam wiadomość, żebym dała jakiś znak, że nie zaginęłam, bo są osoby których interesuje co się u Mnie dzieje. Fajne to... Zaczynając pisać bloga byłam święcie przekonana, że te Moje wypociny zostaną tylko i wyłącznie dla Mnie. A tu proszę jaki SURPRISE! 

               Dziś kolejny wędrowny dzień za Nami. Za Mną i dzieciakami. Wstaliśmy jak rodzina królewska prawie o godz 11 czasu Angielskiego, napełniliśmy żołądki, zapakowaliśmy prowiant i ruszyliśmy w drogę. Wprawdzie pogoda Nas na początku nie rozpieściła, bo padało od rana- ale od czego są parasole. Po paru dobrych minutach jak na zawołanie deszcz przestał padać i nawet delikatne przebłyski słońca widać było. Trochę pozwiedzaliśmy, kilka zdjęć zrobiliśmy, dzieci poszalały w parku który po drodze znalezliśmy i po dobrych 3 godzinach już delikatnie włócząc nogami przybyliśmy do domu. W sumie z dobre 3 km przeszliśmy. Byłam z siebie dumna! 
Zakwasy poszły już dawno w zapomnienie i muszę stwierdzić, że nawet Moje serducho przyzwyczaiło się do codziennych spacerów. Już nawet i górki przestaja być dla mnie takim wielkim problemem. Zaczęłam się lepiej czuć. Nie wiem czy to rozruch dobrze na Mnie podziałał, czy zmiana klimatu...w każdym bądz razie dobrze Mi tu. I znowu w głowie kiełkuje tysiące myśli i pomysłów. Biedny ten Mój mąż jednak...co On się ze Mną ma :) Już nawet ostatnio stwierdził, że nie nadąża za Mną. W sumie wcale Mu się nie dziwie- Ja sama za sobą też nie mogę. W każdym bądz razie, mam jeszcze 10 dni na pełne przemyślenie pewnych spraw. I podjęcie bardzo ważnych dla Mnie kroków. Żeby to było takie proste...to dawno już bym była tu gdzie jestem teraz. Ale teraz...wszystko trzeba zrobić z głową i podjąć decyzję, które mogą okazać się  najważniejsze w Moim życiu. Ryzyko jest częścią Mnie- adrenalina jest Moim motorem w życiu i pewnie znając Mnie zrobię tak jak sobie- Nam zaplanowałam. Musze tylko obrać dobrą strategie na to wszystko, bo przecież wywrócę tym całe Moje dotychczasowe życie. Ale do diabła- nie mieszkamy w jakimś buszu. Lekarze są wszędzie. A tutaj według Mojego już rozeznania też są bardzo dobrzy. Nawet z pewnym specjalistycznym szpitalem prowadzę już małe rozmowy na temat Mojego leczenia. Jak to głosi pewne bardzo mądre przysłowie...-Gdzie diabeł nie może , tam babę pośle! :) 

Wczoraj rozmawiałam z pewna osobą i wystarczyło, że po wysłuchaniu Moich przemyśleń powiedziała Mi jedną rzecz:

-Ty się po prostu boisz. Boisz się tego przeszczepu.

Trafiła w dziesiątkę! Pomimo tego, że na ogół jestem silną osobowością to Mój strach sięga zenitu. Ktoś by powiedział- dlaczego? O czym Ty wogóle myślisz... Ja wiem o czym. Od 2 miesięcy zasięgnęłam opinii chyba z 10 lekarzy w sprawie przeszczepu. Opinie są bardzo podzielone- jedni uważają, że jest jeszcze za wcześnie, inni że mam za odporny organizm i moga być problemy, ale sa tez tacy którzy twierdzą, że lepiej teraz. Zasiali we Mnie ziarnko niepewności i strach. Zdaję sobie sprawę z tego, iż powinnam się trzymać tylko i wyłącznie swojego lekarza i wiedzieć że chce On dla Mnie jak najlepiej. Jednak po ostatniej wizycie na oddziale On też nie przekonał Mnie do końca do tego, że transplantacja jest Moim ostatnim wyjściem- teraz. 
Człowiek w takich chwilach szuka ratunku wszędzie. Ja nadal uparcie twierdzę, że to jeszcze nie jest mój czas. Medycyna idzie cały czas do przodu i wiem , że póki mogę to zrobię wszystko, żeby jak najdłużej funkcjonować z własnym serduchem. Każdy Mi to mówi.  A Ja do swojego jestem emocjonalnie przywiązana i tak łatwo go nie oddam! Jak narazie współpracuje ze Mną na tyle dobrze, że się jeszcze dogadujemy. Przeszczep ratuje życie- ale stawia tez bardzo dużo przeszkód z którymi trzeba sobie radzić. Immunosupresja niszczy Naszą odporność i jesteśmy od Niej uzależnieni do końca życia. Dla ludzi, którzy już naprawdę bardzo zle się czują transplantacja serca jest ratunkiem. Ja się jeszcze turlam- i to chwilami całkiem niezle. Wiem, że kardiomiopatia przerostowa zazwyczaj kończy się przeszczepem. Kiedyś jednak mając -naście lat poznałam w poradni taka wiekową babuleńkę. +70lat miała na pewno. Biegała prawie jak perszing. Z kardiomiopatia przerostową. Jak o Niej pomyślę...To jej twarz Mnie motywuje do tego, że jednak można próbować. Prowadziła normalny, aczkolwiek na pewno nie siedzący tryb życia. I nie potrzebowała żadnego przeszczepu. Wiem, że ktoś czytając Moje zapiski może sobie teraz pomysleć- boże ale Ona głupia. Dostaje szansę o która inni walczą latami. 

Ja jestem inna. Mój charakter nie pozwala Mi się poddawać i karze Mi szukać innej alternatywy. Póki mogę- póki mam tyle siły, żeby sobie z tym poradzić. Wychodzę z założenia, że lepiej być świadomym, że się poniosło w życiu porażkę próbując, niż siedzieć i czekać na gwiazdkę z nieba. 

W najgorszym przypadku, będę leżeć i kwiczeć! 
I wcale się tego nie boje! 

Póki co trzymam się słów św.Augustyna, który powiedział kiedyś, że..