środa, 9 grudnia 2015

09.12.2015r

50 dzień...

                 
                  A to wszystko zaczęło się w maju… Do tego czasu Moje serducho jakoś funkcjonowało. I to nawet niezle. Wizyty i pobyty w szpitalu swoją drogą, ale nie było zle. Tak jak wspomniałam, wielkie bum pojawiło się z początkiem maja. Jeszcze w kwietniu jak byłam u profesora na oddziale to powiedział do Mnie- ,,Jeszcze poczekamy z kwalifikacją’’. Dla Mnie to było jak miód na Moje uszy.
                 Którejś nocy jednak obudziłam się wystraszona i czuję, jak Mi kardiowerter najpierw wibruje- pózniej się ładuje. Cholera! Oddychaj głęboko- pierwsze co przyszło Mi na myśl. Ale guzik to pomogło. Serce nie chce współpracować i zaczyna się walka z czasem. Tętno szalenie przyspiesza. Spoglądam na ekran 90…120…140. Już czuję, że Mi słabo, ale zerkam- 170… i strzał! Jeden. Drugi. Wołam swoje dziecko, żeby wezwało pogotowie, bo nawet boje się poruszyć. Sere dalej wali i coraz bardziej przyspiesza. Trzeci strzał. I w końcu czwarty…potężny! Dziecko przerażone spoglądając na Mnie tłumaczy przez telefon co się stało, a Ja leżę ze łzami w oczach i zastanawiam się co mam zrobić. Nie myślałam wtedy nawet o sobie, tylko o tym, żeby uspokoić mojego syna, który w każdy możliwy sposób chciał Mi pomóc. Koszmar! Przyjazd karetki, ciśnienie, EKG, relanium na uspokojenie i jazda na SOR. Niestety jak to bywa czasami w miejscowym szpitalu nie maja odpowiedniego sprzętu, więc znowu karetka i podróż do oddalonego o ponad 30km szpitala. Tam OIOM i monitory. Znowu relanium, bo nie idzie normalnie myśleć. W efekcie całej tej sytuacji przeleżałam pół dnia pod okiem lekarzy i nafaszerowana lekami wróciłam do domu. Wniosek- częstoskurcze komorowe- tętno ponad 180 i wyładowania ICD.
                
                Ale nie to było dla Mnie najgorsze… Moje myśli cały czas krążyły nad sytuacją, że naraziłam swoje dziecko na taki stres. To zostało we Mnie. Pomimo tego, że panowie z karetki ,,przyczepili Mu’’ order bohatera, z czego był bardzo dumny, to dla Mnie- jako matki, to było coś strasznego. Kiedy przez kolejny tydzień wzywał pogotowie, bo od tych koszmarnych strzałów serce zaczęło żyć swoim życiem i w żaden sposób nie można było tego umiarowić. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Leki na uspokojenie nic nie dawały, tysiące myśli kłębiły się w głowie. Strach przejął kontrolę. A Ja nie mogłam normalnie funkcjonować. Wciąż analizowałam, wciąż o tym myślałam i przestać nie potrafiłam. Kto nie przeżył tego na własnej skórze, tak naprawdę nie wie co człowiek wtedy czuje. Pomimo, iż wcześniej zdarzały Mi się wyładowania, to żadne z Nich nie odbiły się na Mojej psychice tak bardzo jak te…
                  Trzeba się było jednak wziąć w garść. Tyle wysiłku co Mnie to kosztowało wiem tylko Ja. Walczyłam ze swoją psychiką, żeby nie dać się omotać. Bo tak naprawdę to jakie jest Nasze myślenie zależy tylko i wyłącznie od Nas. Tak działa Nasz mózg. I wygrałam! Po wielu długich miesiącach wygrałam tą cholerną walkę nad spokojem własnego umysłu. Tą najcięższa. Chwilami jeszcze dopada Mnie niepokój jak zaczynają się serduchowe wybryki, ale jestem już silniejsza. Powtarzam sobie, że co Mnie nie zabije to Mnie wzmocni i to pomaga :)
                Od tego feralnego czasu zaczęła się moja ciągła wędrówka po szpitalach i kwalifikacja potrzebna do przeszczepu. 

A bohater rzecz jasna dostał ogromniaste lody w nagrodę 😄