A to wszystko zaczęło się w
maju… Do tego czasu Moje serducho jakoś funkcjonowało. I to nawet niezle.
Wizyty i pobyty w szpitalu swoją drogą, ale nie było zle. Tak jak wspomniałam,
wielkie bum pojawiło się z początkiem maja. Jeszcze w kwietniu jak byłam u
profesora na oddziale to powiedział do Mnie- ,,Jeszcze poczekamy z kwalifikacją’’.
Dla Mnie to było jak miód na Moje uszy.
Którejś nocy jednak obudziłam
się wystraszona i czuję, jak Mi kardiowerter najpierw wibruje- pózniej się
ładuje. Cholera! Oddychaj głęboko- pierwsze co przyszło Mi na myśl. Ale guzik
to pomogło. Serce nie chce współpracować i zaczyna się walka z czasem. Tętno
szalenie przyspiesza. Spoglądam na ekran 90…120…140. Już czuję, że Mi słabo,
ale zerkam- 170… i strzał! Jeden. Drugi. Wołam swoje dziecko, żeby wezwało
pogotowie, bo nawet boje się poruszyć. Sere dalej wali i coraz bardziej
przyspiesza. Trzeci strzał. I w końcu czwarty…potężny! Dziecko przerażone spoglądając
na Mnie tłumaczy przez telefon co się stało, a Ja leżę ze łzami w oczach i
zastanawiam się co mam zrobić. Nie myślałam wtedy nawet o sobie, tylko o tym,
żeby uspokoić mojego syna, który w każdy możliwy sposób chciał Mi pomóc.
Koszmar! Przyjazd karetki, ciśnienie, EKG, relanium na uspokojenie i jazda na
SOR. Niestety jak to bywa czasami w miejscowym szpitalu nie maja odpowiedniego
sprzętu, więc znowu karetka i podróż do oddalonego o ponad 30km szpitala. Tam
OIOM i monitory. Znowu relanium, bo nie idzie normalnie myśleć. W efekcie całej
tej sytuacji przeleżałam pół dnia pod okiem lekarzy i nafaszerowana lekami
wróciłam do domu. Wniosek- częstoskurcze komorowe- tętno ponad 180 i
wyładowania ICD.
Ale nie to było dla Mnie najgorsze… Moje myśli
cały czas krążyły nad sytuacją, że naraziłam swoje dziecko na taki stres. To
zostało we Mnie. Pomimo tego, że panowie z karetki ,,przyczepili Mu’’ order
bohatera, z czego był bardzo dumny, to dla Mnie- jako matki, to było coś
strasznego. Kiedy przez kolejny tydzień wzywał pogotowie, bo od tych
koszmarnych strzałów serce zaczęło żyć swoim życiem i w żaden sposób nie można
było tego umiarowić. Nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Leki na uspokojenie
nic nie dawały, tysiące myśli kłębiły się w głowie. Strach przejął kontrolę. A
Ja nie mogłam normalnie funkcjonować. Wciąż analizowałam, wciąż o tym myślałam
i przestać nie potrafiłam. Kto nie przeżył tego na własnej skórze, tak naprawdę
nie wie co człowiek wtedy czuje. Pomimo, iż wcześniej zdarzały Mi się
wyładowania, to żadne z Nich nie odbiły się na Mojej psychice tak bardzo jak te…
Trzeba się było jednak wziąć
w garść. Tyle wysiłku co Mnie to kosztowało wiem tylko Ja. Walczyłam ze swoją
psychiką, żeby nie dać się omotać. Bo tak naprawdę to jakie jest Nasze myślenie
zależy tylko i wyłącznie od Nas. Tak działa Nasz mózg. I wygrałam! Po wielu długich miesiącach wygrałam tą
cholerną walkę nad spokojem własnego umysłu. Tą najcięższa. Chwilami jeszcze dopada
Mnie niepokój jak zaczynają się serduchowe wybryki, ale jestem już silniejsza.
Powtarzam sobie, że co Mnie nie zabije to Mnie wzmocni i to pomaga :)
Od tego feralnego czasu zaczęła
się moja ciągła wędrówka po szpitalach i kwalifikacja potrzebna do przeszczepu.
A bohater rzecz jasna dostał ogromniaste lody w nagrodę 😄